Rowerowa Litwa 2011


Pokaż Rowerowa Litwa 2011 na większej mapie


Czy wiecie kiedy wynaleziono rower? Większość myśli, że to dziewiętnastowieczny pomysł, żeby przemieszczać się na dwóch kółkach, przy czym najlepiej żeby jedno z nich było monstrualnie duże. Okazuje się że o rowerze myślał już Leonardo (o czym on nie myślał), ale rzeczywiście popularność bicykle zaczęły zdobywać dopiero w końcu XIX wieku. Założę się jednak, że Adam Mickiewicz, któremu zmarło się w Konstantynopolu w 1855 roku, nigdy nie siedział na siodełku i z tej pozycji nie podziwiał swojej umiłowanej Litwy.
Na szczęście my za wieszcza mogliśmy sprawdzić, jak wygląda Litwa z rowerowego punktu widzenia.

Prolog 16 lipca, czyli mierz siły na zamiary, ale nie zapominaj o ograniczeniach

Gdynia – Warszawa Wsch. pociągiem

Budziliśmy czasem zrozumiałe zdziwienie..
Po pierwsze, jeżeli chce się podróżować PKP, trzeba uzbroić się w cierpliwość, być sprawnym fizycznie i wytrzymałym oraz mieć dużo samozaparcia i determinacji, po drugie, jeżeli chce się podróżować z rowerem, to wymienione cechy powinno się posiadać w podwójnej dawce. Od siebie dorzucę jeszcze, że broń boże nie należy przeceniać swoich sił. I tak jeżeli nie jesteśmy pewni, czy uda się nam w 20 minut dojechać z bagażami na dworzec, to lepiej jednak wyruszyć wcześniej z domu, niż ryzykować spóźnieniem się na pociąg. My, ponieważ nikt nie dał nam takiej światłej rady, z niej nie skorzystaliśmy i gdyby nie ofiarna pomoc mojego taty, który z nami wtachał po stromych schodach objuczone rowery na peron (zapomnijcie o udogodnieniach dla dwukołowców, takich jak np. podjazdy), pomachalibyśmy pociągowi białą chusteczką. Na szczęście udało się tego uniknąć i po zawieszeniu rowerów na dwóch z trzech haków w przeznaczonej do ich przewozu części wagonu zostaliśmy powiezieni przez PKP w siną dal. 
Łoździeje, rynek

Dzień I 17 lipca, czyli gdzie nas oczy poniosą
Warszawa Wsch. – Trekiszki – Šeštokai pociągiem
Šeštokai – Rudamina – Lazdijai – Veisiejai - 40 km rowerem


Wiejsieje
Sina dal okazała się Warszawą wschodnią, gdzie dojechaliśmy nad ranem – i tu kolejny raz dopisało nam szczęście - zdążyliśmy na pociąg do Šeštokai, tym razem wagon rowerowy był z prawdziwego zdarzenia i mieścił więcej niż 3 rowery. Rozsiedliśmy się w przedziale i kontynuowaliśmy podroż, patrząc się przez okno – konstatując i ten fakt między innymi, że nie należy jeździć rowerem po peronie, bo można od sokowców dostać mandat. 
Na granicy wykupiliśmy bilet do Šeštokai i już po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Wysiedliśmy - my i inne rowery - z tym że wszyscy pognali na pociąg do Wilna – a my – no właśnie co dalej? Mieliśmy mapy, dobre chęci, sporo pary, więc ruszyliśmy. Było gorąco, można powiedzieć że wręcz upalnie, ale pięknie. Na początku trudno nam było znaleźć drogę wyjazdową i określić cel podróży. Mglistym było Wilno, ale to dopiero w kolejnych dniach. Ruszyliśmy zatem przez „łąki zielone, szeroko nad Niemnem rozciągnione” w kierunku Łoździeji (Lazdijai).
Rudamina

Tu słowo o nazwach – korzystaliśmy z przewodnika wydawnictwa Rewasz, gdzie konsekwentnie autor podawał dawne nazwy polskie miejscowości, zamieszczając oczywiście również litewskie odpowiedniki, natomiast w rzeczywistości po polskich korzeniach nie było żadnego śladu i drogowskazy czy tablice podawały tylko litewskie nazwy. Powstał więc w nas swoisty dwugłos i raz nazywaliśmy miejsca po polsku raz po litewsku.
Po drodze ujrzeliśmy piękny kościół z XVIII w. w miejscowości Rudamina (daw. Urdomin). Pierwsza świątynia ufundowana została w tym miejscu przez rodzinę Massalskich, następnie wielokrotnie przebudowywana. Nigdy nie było w nas sentymentów co do tzw kresów, dziwne to jednak było uczucie spotykać pamiątki minionego czasu pozostawione przez przodków, które teraz zdobiły ziemię obcego bądź co bądź państwa.
Łoździeje (Lazdai) okazały się małą mieściną z placykiem, kościołem i nowoczesnym budynkiem biblioteki. Nie było to jednak urokliwe miejsce, wyglądało raczej, jakby unosił się wciąż nad nim duch czasów słusznie minionych.

Malownicze jezioro Hańcza
Park w Wiejsiejach
Natomiast przyroda, swojskie wiejskie widoki bardzo przypadła nam do gustu. Miał rację wieszcz! Jechaliśmy prawie pustą drogą, aż dotarliśmy do Wiejsieji (Veisiejai) i zakochaliśmy się w tym miejscu. Mała osada na brzegu jeziora Hańcza, tu znaleźliśmy wspaniały nocleg w zupełnie pustym pensjonacie - także mogliśmy tę noc spędzić w wielkim apartamencie z tarasem wychodzącym wprost na jezioro. Zanim posnęliśmy snem sprawiedliwego, odwiedziliśmy jeszcze pobliski park z drewnianymi rzeźbami, wyglądającymi jak pogańskie totemy i kościół św Jerzego, świecący z daleka białymi murami.


Dzień II 18 lipca, czyli w krainie jezior
Veisiejai – Šventežeris – Janenai – Meteliai – Buckünai – Miroslavas – Alytus - 84 km rowerem

Miejsce po domu Zamenhofa
Białe mury kościoła  Św Jerzego
Wiecie, że na Litwie trzeba przesunąć zegarek o godzinę do przodu? My wiedzieliśmy! ..ale zapomnieliśmy, więc chociaż budzik zadzwonił jak trzeba, to i tak byliśmy godzinę w plecy. Nie darowaliśmy sobie jednak śniadania na tarasie z widokiem na jezioro, po nim jednak szybko zwinęliśmy żagle i w drogę. Zanim opuściliśmy Wiejsieje postanowiliśmy odnaleźć dom, gdzie w latach 1885-1887, mieszkał Ludwik Zamenhof, twórca esperanto, który pracował tu jako okulista. W miejscu, gdzie powinien się dom znajdować, natknęliśmy się jedynie na skromny pomnik z okolicznościową tablicą. Pożegnaliśmy to miejsce i udaliśmy się dalej. 
Jezioro Dusia 
Mieliśmy kierować się na Wilno, na razie jednak jechaliśmy przez Wiejsiejski Park Regionalny w stronę trzech wielkich litewskich jezior Dusia, Metelys i Obelija, z których największe (Dusia) jest trzecim co do wielkości jeziorem na Litwie. 
Świętojeziory
Po drodze w Świętojeziorach                          (Šventežeris) podziwialiśmy drewniany kościółek w intensywnym żółtym kolorze. Na dłuższy popas zatrzymaliśmy się w miejscowości Meteliai nad jeziorem Metelys, gdzie niestety złapała nas burza. Deszcz porządnie nas zmoczył, jako że nie 

było się gdzie schronić – na szczęście zaraz wyszło łaskawe słońce i wysuszyło przemoczonych rowerzystów. Jechaliśmy dalej wzdłuż jeziora, często złymi, szutrowymi drogami. 
Kraj lat dziecinnych..
W miejscowości Miroslavas zjechaliśmy więc na zatłoczoną drogę krajową, żeby przed zmierzchem dotrzeć do Olity (Alytus). Zdążyliśmy i zanim się ściemniło byliśmy w granicach tego szóstego co wielkości, położonego nad Niemnem miasta Litwy. Olita to duży ośrodek przemysłowy, niezbyt jednak urokliwy. Nie zrobiło na nas dobrego wrażenia centrum miasta, akurat dość mocno rozkopane, z górującą nad nim sylwetką komunistycznego ratusza, taki radziecki sznyt. Mieliśmy małe problemy ze znalezieniem noclegu, w hotelach było drogo lub bardzo drogo, w końcu trafiliśmy do małego pensjonatu. I tu niespodzianka za niewygórowaną cenę dostaliśmy dwupiętrowy apartament mogący pomieścić chyba ze 20 osób. Wyszliśmy na miasto, ale ledwo dobrnęliśmy do Niemna (notabene pocięły nas tu strasznie komary) musieliśmy pędem wracać, uciekając przed nadchodzącą burzą. 
Swojskie klimaty
Dzień III 19 lipca, czyli Wodzu, prowadź na Kowno 
Alytus – Jurkionys – Punie – Memajonai – Birstonas – Prenai – Kowno - 121 km rowerem 

Anioł Wolności
Olita w dzień prezentowała się dużo lepiej, zwłaszcza gdy trafiliśmy do malowniczego ogrodu miejskiego, założonego w 1932 r. z pomnikiem Anioła Wolności i memoriałem „Ucichły dzwon”. Dalej ścieżką rowerową pojechaliśmy przez Park Kurortu utworzony w 1931 r. w naturalnym lesie sosnowym. Byliśmy zachwyceni i szczerze zazdrościliśmy mieszkańcom Alytus, że mają takie piękne tereny spacerowe i cudowną przyrodę na wyciągnięcie ręki. Jadąc wzdłuż Niemna podziwialiśmy widoki na drugim brzegu rzeki min górę zamkową, na której w pradawnych czasach stał drewniany zamek. Na takie ślady pogańskich dziejów Litwy natykaliśmy się często – tzw grodziska to pozostałości po grodach w postaci kolistych lub wielobocznych wzniesień. 
"Ucichły Dzwon" w Olicie
Kierujemy się do wyjazdu z Olity, jednak opuszczenie miasta okazuje się nie lada wyzwaniem. Gubimy drogę, plączemy ścieżki, dojeżdżamy w końcu do nowo budowanej drogi (tak, tak Litwa też tak jak Polska kładzie asfalt na potęgę za unijne pieniądze) i pytamy o drogę nomen omen drogowców. Są w dziesiątkę, ale czy to bariera językowa, czy ich niewiedza sprawia, że nie potrafią nam pomóc. Tracimy trochę czasu w końcu udaje nam się w okolicach Jurkionys wyjechać na drogę szybkiego ruchu 129 i mkniemy szybko po równej nawierzchni z rzadka mijani przez nieliczne samochody. Mimo tego postanawiamy zjechać znów na drogę szutrową na Žagariai.
Grodzisko 
 Jedziemy w kierunku miejscowości o nazwie Punia. Droga jest naprawdę ciężka, górka i zjazd na przemian, a poza tym jest piaszczysta, rowery zakopują się co chwila. I to właśnie tu na zupełnym pustkowiu łapię gumę. Znów tracimy czas i nasz plan, by jechać na Wilno wydaję się być coraz mniej realnym. Dojeżdżamy do Puni i szybko szukamy wyjazdu na drogę 129, którą tak gładko się jechało. Nie zaglądamy nawet do przewodnika, żeby sprawdzić, co ciekawego jest w Puni, nie spodziewając się po niej za wiele. Ku naszemu zdziwieniu według naszego przewodnika, jak później przeczytaliśmy, z miejscowej góry zamkowej roztacza się najpiękniejszy widok na Litwie. Ot.. taka nauczka :) 
Memajonai
Morderczy podjazd
Mkniemy dalej 129-tką, ale robi się coraz bardziej niebezpiecznie. W okolicy Vežionis wjeżdżamy na boczną wąską drogę, po której jak się okazuje prowadzi objazd i towarzyszą nam ciężarówki pędzące na oślep z oszałamiającą prędkością. 

Birsztany
Litewscy kierowcy niewiele sobie robią z jakichkolwiek zakazów czy nakazów, wyprzedzanie na zakręcie to norma. Dojeżdżamy do A16 i po 100 metrach skręcamy w końcu na mniej uczęszczaną drogę na Memajonai – tu oczy przecieramy ze zdumienia, widząc kościół drewniany zbudowany wypisz wymaluj na wzór szopki krakowskiej. Mkniemy dobrą trasą do wsi Panemunis, gdzie skręcamy na podły odcinek przez las z pokaźną, stromą górą do pokonania. W końcu skręcamy w prawo i słabym gruntowym szlakiem zmierzamy do Birstonas (pol. Birsztany). 

To litewskie uzdrowisko, w Polsce chyba mniej znane niż np. Druskienniki, ale niezwykle urokliwe. Położone jest w zakolach Niemna w miejscu, w którym rzeka przypomina pełznącego węża. Ten niezwykle malowniczy, ale trudny i nieurodzajny teren był w dawnym czasach siedliskiem rozbójników. 
Zwierzęca ścieżka w Birsztanach
Zjedliśmy nad rzeką posiłek i skierowaliśmy się urokliwą ścieżką przez las (tzw. zwierzęcą, ozdobioną drewnianymi rzeźbami – częsty tu zwyczaj) do 680-letniego dębu, który według naszego przewodnika miał być atrakcją turystyczną okolicy. Krążyliśmy długo, pytaliśmy napotkanych miejscowych o drogę, nie bardzo zorientowanych, o co chodzi, ale w końcu do niego dotarliśmy. Zobaczyliśmy zwalony, spróchniały pień. Spotkało nas wielkie rozczarowanie.. 
Preny


Już w Birsztanach zdaliśmy sobie, że plan dojechania do Wilna na rowerach nie wypali, za daleko a zbyt mało czasu pozostało nam do wyjazdu. Dojechaliśmy do Pren (Prenai) i zdecydowaliśmy się jechać na Kowno, oddalone jedynie o 32 km. Postanowiliśmy jechać główną drogą nr 130, żeby zdążyć przed zmierzchem. Na wyjeździe z miasta mieliśmy do pokonania sporą górę, ale bardziej niepokojące było sąsiedztwo ciężarówek i samochodów prujących co sił, ech ci litewscy kierowcy. 
Kowno.. nareszcie!
Po jakiś dwóch godzinach ukazała się nam tablica z nazwą Kaunas, wjechaliśmy do centrum, zachwyceni widokami Kowna błyszczącego w promieniach zachodzącego słońca. Wystarczyło już tylko znaleźć nocleg, zostawić bagaże i ruszyć na podbój drugiego co do wielkości miasta Litwy. I tu spotkała nas niemiła niespodzianka, którą obyśmy zapamiętali przy planowaniu kolejnych podróży. Znalezienie hotelu na naszą kieszeń okazało się praktycznie nie możliwe. Nie byliśmy też dobrze przygotowani, nie mieliśmy ze sobą adresów tanich noclegów i zdani byliśmy na jeżdżenie od jednego do drugiego miejsca i pytanie o cenę, która zwykle oscylowała w okolicach 60 euro. Na mapie sprawdziliśmy, że poza miastem są oznaczone kempingi i postanowiliśmy tam pojechać. Co z tego, jeżeli zgubiliśmy drogę, nadrobiliśmy ze 20 km i koniec końców wróciliśmy do centrum. Wykończeni postanowiliśmy pójść do pierwszego lepszego hotelu i tak trafiliśmy do Metropolu, gdzie spędziliśmy 2 noce ze śniadaniem za 89 euro za 2 osoby, nie najgorzej w tej sytuacji. 

Nad Niemnem

Dzień IV 20 lipca, czyli - czy nie wie Pan, gdzie tu chadzał Mickiewicz? 
Kowno - 13 km rowerem 

Kościół Michała Archanioła

Po przygodach dnia poprzedniego wstaliśmy leniwie i pomaszerowaliśmy na śniadanie. Ten dzień postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie zabytków Kowna, poczynając od naszego hotelu, bo historia Metropolu sięga 1899 roku i wciąż czuje się tam niedzisiejszy klimat. 
Kościół Zmartwychwstania Pańskiego
Kowno to litewskie miasto o bogatej historii, położone u ujścia Wilii, dziś duży ośrodek kulturalno-naukowy i gospodarczy. Młode, bo mieszka tu dużo studentów uczących się na 5 uczelniach wyższych. W przeciwieństwie do Wilna nie znajdziemy tu tak wiele polskich pamiątek przeszłości, był to bowiem ośrodek kształtowania się litewskiej świadomości narodowej i w latach 1919-40 stolica niepodległej Litwy. 
Dom Perkuna
Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy Kościoła Michała Archanioła, który swoją charakterystyczną sylwetką przyciągnął naszą uwagę już poprzedniego dnia. Jest to pięciokopułowa dawna cerkiew zbudowana w XIX w. Dzień był dość pochmurny, ale bardzo duszny z przyjemnością więc odwiedzaliśmy kościelne chłodne wnętrza. 
Biały Łabędź
Zabytkową kolejką zębatą wjechaliśmy na wzgórze Žaliakalnis (Zielone wzgórze), gdzie znajduje się monumentalny zbudowany w stylu modernistycznym kościół Zmartwychwstania Pańskiego. Jego charakterystyczne białe mury górują nad miastem. Zbudowany został w 


dwudziestoleciu międzywojennym jako dar dziękczynny za odzyskaną przez Litwę niepodległość. Polecam wejście bądź wjazd na taras, skąd podziwiać można panoramę miasta.
Zamek w Kownie
Spacerem przez Aleję Niepodległości udaliśmy się do gotyckiego kościoła Św. Gertrudy, a następnie w stronę Starego miasta. Tu zwiedziliśmy Bazylikę Archikatedralną, kościół Witolda, Ratusz zwany Białym Łabędziem, Dom Perkuna oraz kościół jezuitów pw. św. Franciszka Ksawerego. To właśnie tu w przyklasztornym kolegium uczył Adam Mickiewicz, który mieszkał w Kownie w latach 1819-23, traktując to miejsce notabene jak zesłanie i wykorzystując najmniejszy pretekst, by się stąd wyrwać do ukochanego Wilna. Próbowaliśmy szukać śladów po poecie, ale muzeum, które według naszego przewodnika miało zostać przeniesione do domu Perkuna, nie znaleźliśmy. Ostrzyliśmy sobie zęby na kowieński zamek – ale okazało się, że do naszych czasów przetrwały tylko nieliczne jego fragmenty – dwie baszty i część murów – obecnie odnowione. Wokół zamku są ładne tereny zielone, idealne żeby pospacerować i popatrzeć na wody przepływających obok Niemna i Neris. Wstąpiliśmy też do zrujnowanego kościoła Św Jerzego, w którym trwały wówczas prace rekonstrukcyjne. 
Leniwe popołudnie w Kownie
Cepeliny - mączne i pyszne
Na obiad zafundowaliśmy sobie litewskie cepeliny i nasyceni tym mącznym produktem ruszyliśmy dalej, po drodze zwiedzając Kościół Św Mikołaja i klasztor bernardynek. 



Kamień Mickiewicza
Uparłam się by dalej śledzić pana Mickiewicza i wybraliśmy się tym razem na rowerach do tzw Doliny Mickiewicza, gdzie wieszcz miał chadzać na spacery, siadywać na kamieniu i pisać wiersze. W chwilach gdy brakowało mu weny, rył chyba w rzeczonym kamieniu, gdyż do naszych czasów pozostały na nim wydłubane litery AM. Poeta musiał lubić miejsca odludne, nam z trudem przyszło znalezienie doliny. Pomógł nam sympatyczny młody Litwin, który nie mógł się nadziwić, po co chcemy tam dojechać, skoro nie ma tam nic ciekawego. W końcu dotarliśmy na miejsce, ładne trzeba przyznać, ale zupełnie zaniedbane. Na kamieniu Mickiewicza obściskiwała się jedynie jakaś parka, którą, chcąc nie chcąc, przepłoszyliśmy. Czy to była przyjaźń czy kochanie? :) 
Kowieńskie pomniki
Dzień zakończyliśmy w jednej z licznych knajp na starym mieście, myślę ze młodzi mieszkańcy Kowna nie narzekają na intensywność życia nocnego miasta. 

Pożajście
Dzień V 21 lipca, czyli bez rowerów nie jedziemy! 
Kowno – Pražaislis -Wilno - 36 km rowerem 

Wczoraj było parno i duszno, dziś jest słonecznie, ale upał nie odpuszcza, w ciągu dnia mamy 32 st Celsjusza. Żegnamy się z Kownem, ale zanim ruszymy dalej, odwiedzimy jeszcze klasztor Kamedułów w Pražaislis (Pożajście) na wycieczki do którego jeździł też i Mickiewicz, urozmaicając sobie w ten sposób kowieńską nudę. 
Wybraliśmy trasę przez Panemunės šilo parkas – uroczy park położony na zalesionym półwyspie wcinającym się w tzw Morze Kowieńskie, czyli sztuczny zbiornik utworzony po wybudowaniu zapory i elektrowni niedaleko Kowna. 
Na dziedzińcu
Jechaliśmy przepiękną drogą, ale potem tradycyjnie trochę pobłądziliśmy, zapytany drogowiec (znów!) tak nas pokierował, że rzeczywiście zobaczyliśmy drogę na klasztor, trzeba było tylko zarzucić sobie rowery na plecy i przemaszerować przez tory kolejowe. Potem jeszcze przez most, co było dość karkołomne, ach te ciężarówki nie zważające na jakieś tam rowery.. 
Przeorze.. tu jest błąd!
Wieczór w Wilnie
Wkrótce znaleźliśmy się pod zabudowaniami klasztornymi, kupujemy bilety, wchodzimy przez bramę i zażywamy wytchnienia w cieniu drzew pamiętających chwile świetności tego miejsca. Jesteśmy przed największym zespołem klasztornym na Litwie, ufundowanym przez kanclerza wielkiego księstwa Krzysztofa Zygmunta Paca. Pacowie byli hojnymi fundatorami wielu wspaniałych świątyń, klasztor w Pożajściu na pewno jest jednym z cenniejszych w tej kolekcji. Zbudowany w stylu późnego baroku w latach 1667-1712 przez włoskich mistrzów. Zachwyciło nas bogate, misternie zdobione wnętrze, szczególnie monumentalne wnętrze kopuły z polichromią „Koronacja Maryi”. W zabudowaniach klasztoru znajduje się też nowoczesna ekspozycja przybliżająca skomplikowane dzieje tego miejsca. Zwiedzać można również katakumby. Obecnie klasztor należy do zakonu sióstr litewskich z konwentu Św Kazimierza (kazimierzanek). 
Ostra Brama
Ze smutkiem pożegnaliśmy to urocze miejsce i prostą już drogą wróciliśmy do Kowna na dworzec autobusowy. W naszych planach wciąż uwzględnialiśmy Wilno, wiedzieliśmy jednak, że nie damy tam rady dojechać rowerem w czasie, który nam pozostał. Owszem z Kowna do Wilna jest jakieś 100 km, ale autostradą po której w żadnej mierze nie wolno poruszać się rowerem. Jazda zaś bocznymi drogami spowodowałaby spore wydłużenie tego dystansu. Zdecydowaliśmy się na autobus, wiedząc, że zabiera on rowery. Widzieliśmy reklamy przewoźnika Kautra z autobusami przewożącymi rowery na specjalnych wieszakach zamocowanych z tylu. Kupiliśmy bilety, oczywiście w kasie przekonywano, że można jechać z rowerami. Co z tego jak autobus żadnych mocowań na rowery nie posiadał, a kierowca kręcił głową, i nie bardzo chciał nas zabrać. Uparliśmy się władować rowery do luku bagażowego, co udało nam się dopiero po uprzednim odkręceniu przedniego koła. Zapakowaliśmy się do autokaru i w drogę. 
Pomnik Giedymina
Po 1,5 godziny byliśmy w Wilnie, szkoda tylko że tuż przed wjazdem do miasta rozpętała się burza i lunęło jak z cebra. Szybko jednak przestało padać i ruszyliśmy w miasto na poszukiwanie noclegu. Baliśmy się powtórki z Kowna, ale okazało się, że w Wilnie znacznie łatwiej jest znaleźć tani nocleg. Nam się poszczęściło, trafiliśmy na bardzo fajne miejsce – akademik wieleńskiej ASP w samym środku miasta, tuż obok ulicy Wielkiej, gdzie za niewielką sumkę wzięliśmy pokój. 
Wilno rzuciło nas na kolana od razu i to nie dlatego, że wjechaliśmy do centrum przez Ostrą Bramę, bo wcale o tym nie wiedzieliśmy. Zakochaliśmy się w tym mieście od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza kiedy zaprezentowało nam kopuły swoich barokowych kościołów na tle znów wzbierającego burzą, ciemnego nieba. Było elektrycznie.. 

Zaułek literatów - Kazys Boruta "Sztuka to nie wszystko"
Dzień VI 22 lipca czyli tam, gdzie szumi Wilenka 
Wilno na piechotę, 0 km rowerem 

Biurko Pana Adama
Wilno.. chwila wystarczy, by się nim zachwycić, ale żeby je poznać potrzebne są lata. My mieliśmy 1,5 dnia. Wystarczyło na zobaczenie najważniejszych zabytków, na więcej było za mało. 
Ulica Zamkowa, ulica Wielka, Archikatedra Wileńska, zamek, baszta Giedymina, Ostra Brama, Ratusz, Pałac Prezydencki, Kościół Św. Anny, Św Kazimierza, Św Katarzyny i wiele, wiele innych. 
Pomnik Mickiewicza i kościół Św Anny
Wieże wileńskich kościołów.. jest coś niesamowitego, w tym, gdy miasto ma własny styl architektoniczny, kiedy miejsce tak silnie wpływa na twórców, że zamiast rywalizować, stają się jednym z głosów wspaniale brzmiącego w jedności chóru.. Barok wileński, najpiękniejsze wspomnienie. 
Tablica pamiątkowa jedna z wielu
Tu nie musiałam śledzić Mickiewicza, wieszcz wychylał się zza każdego rogu, tabliczki na kolejnych domach oznajmiały, że ich mury miały zaszczyt gościć szacownego poetę. Nie obyło się bez wizyty w muzeum Mickiewicza. Obrazy, pamiątki.. biurko, na którym powstały „Ballady i romanse” – tu na moją wątpliwość, że może pan Adam pisał na kolanie, pan, który oprowadzał po muzeum turystów, zmroził mnie wzrokiem i wyjaśnił, jak nic nie rozumiejącemu dziecku, że wieszcz nie pisze arcydzieł na kolanie. 
Wileńskie kościoły
Wieczorem weszliśmy na Górę Trzech Krzyży popatrzeć na nocną panoramę miasta i jaśniejący na tle czarnego nieba monument, symbol stolicy Litwy. Wróciliśmy spacerem przez Užupis (Zarzecze) dzielnicę artystów.
Widok na wieżę telewizyjną z góry Trzech Krzyży

Zamek w Trokach
Dzień VII 23 lipca, czyli w krainie Karaimów 
Wilno-Troki Wilno - 73 km rowerem

Na zamku
Wstaliśmy wcześniej i choć dzień był pochmurny i groził deszczem postanowiliśmy wybrać się do Troków na rowerach. W międzyczasie przejaśnia się, co utwierdza nas w postanowieniu, ale niestety, wykazujemy się roztargnieniem i jedno z nas zapomina kurtki przeciwdeszczowej. Fatalny błąd, nie chcemy jednak tracić czasu i wracać się po nią, więc na dworcu kupujemy marną foliową pelerynę. Dobre i to. Wyjazd z miasta przysparza nam tradycyjnych kłopotów ze znalezieniem właściwej drogi, w końcu jednak omijamy autostradę i bocznymi, ładnymi drogami przez las i min przez zamieszkaną przez Rosjan wieś Lentvaris, gdzie sprzedawczyni śmieje się z nas, że jesteśmy „wybredne Polaki”, mkniemy do Troków. Oczywiście trafiamy też na „apylankę” i nowo budowaną w lesie drogę, więc przez rozkopany teren musimy rowery przenosić. Dalej trasa jest ładna i bezproblemowa. W końcu dojeżdżamy do półwyspu położonego nad jeziorami Galve, Totoriskiu i Bernardyńskim. 
Ze zbiorów muzeum na zamku

Kenesa
Stąd doskonale widać położoną na wyspie, oblewanej wodami jeziora Galve, jedną z większych atrakcji turystycznych Litwy – zamek w Trokach. Tu tu rok w rok ciągną niezliczone tłumy turystów, by zobaczyć malowniczo położoną warownię, której budowę rozpoczął w drugiej połowie XIV w. książę Kiejstut, a dokończył książę Witold w pocz. XV w. Gotycki zamek w XVI w. stracił znaczenie, by ostatecznie obrócić się w ruiny, które tak uwielbiali romantycy. Obecnie stan to w zasadzie XX-wieczna rekonstrukcja. W zamku znajduje się muzeum historyczne, eksponowane są tam min przedmioty z okolicznych dworów polskiej szlachty oraz wystawa poświęcona życiu Karaimów. 
Karaimskie kibini
Troki znane są właśnie z tego, że zamieszkuje je ta ciekawa grupa etniczna. Są oni wyznawcami karaimizmu, religii, która korzeniami wyrasta z judaizmu, uznaje Torę, odrzuca Talmud i opiera się na Starym Testamencie. Tradycja mówi, że to sam książę Witold w 1397 r. sprowadził 383 rodziny karaimskie do Troków, nadając im ziemie graniczne z Zakonem Kawalerów Mieczowych, by stanowili obronę przed najazdami sąsiadów. Najwięcej Karaimów zamieszkiwało Troki, pełniąc tu służbę na zamku, zajmując się rolnictwem, rzemiosłem i handlem. Obecnie na Litwie żyje 265 Karaimów – połowa z nich właśnie w Trokach. Tu można zobaczyć ich tradycyjne domy i kenesę (karaimską świątynię) i zjeść obowiązkowe kibini, pyszny pieróg z mięsem. 
Powoli musieliśmy opuszczać Troki, bo pogoda, która w południe wydawała się więcej niż przyzwoita, teraz zaczęła się psuć. Zrobiło się chłodno, zbierało się na deszcz. Z Troków do Wilna kursuje pociąg, musielibyśmy jednak czekać na niego ponad godzinę, postanowiliśmy wrócić więc rowerami, tą samą drogą. 
Kościół Św. Piotra i Pawła zachwycające wnętrze
W Wilnie byliśmy ok godziny 17, a bardzo chcieliśmy zobaczyć jeszcze kościół Św. Piotra i Pawła na Antokolu, więc gnaliśmy tam co sił na rowerach. To kolejna perełka ufundowana przez dumną rodzinę Paców, a ściślej przez hetmana wielkiego litewskiego Michała Krzysztofa Paca w 1668 r. 
Metodą „noga w drzwi” udało nam się dostać do środka, choć dozorca już ostentacyjnie podzwaniał kluczami. Cudo! Bardzo żałuję, że nie udało się nam spędzić tam więcej czasu. Misternie zdobione wnętrze, niepowtarzalność detali, jakimi wypełnione jest to barokowe wnętrze, zasługuje na godziny podziwiania. My niestety zostaliśmy z kościoła wyproszeni, zdążyliśmy jeszcze zerknąć na tablicę przy wejściu głoszącą, że „Hic iacet peccator” - „Tu leży grzesznik”, a odnoszącą się do pochowanego pod progiem kościoła, zgodnie ze swoją wolą, hetmana. Nie był on jednak tak skromny, jak ten gest mógłby świadczyć – na kościele kazał umieścić łaciński napis – „Regina Pacis funda nos in pace”, co oznaczać może „Królowo Pokoju umacniaj nas w pokoju”, albo „Królowo Paców...”, jak mówią złośliwi.. 
No cóż.. nam pozostało miło zakończyć dzień – poszliśmy na lody na Ulicy Wielkiej. 

Dzień VIII 24 lipca, powrót, czyli nocny pociąg grozy 
Wilno - Šeštokai – Warszawa Wsch – Gdynia pociągiem 
Rankiem pod Ostrą Bramą

Cmentarz na Rossie
Pobudka o godzinie 6 rano. Mamy niewiele czasu, dziś żegnamy się z Wilnem i z Litwą. Na siódmą idziemy do Ostrej Bramy, gdzie odprawiana jest polska msza. Zdążymy jeszcze pójść na cmentarz na Rossie, tak ważną dla Polaków nekropolię i wypić na placu przed Ratuszem kawę. A potem ładujemy sakwy na rowery i udajemy się na dworzec kolejowy. Spokojnie, bo do 11.40, o której rusza nasz pociąg, mamy jeszcze trochę czasu.. i tak mogłaby się ta nasza opowieść zakończyć. Co bowiem w drodze może się wydarzyć? 
Cerkiew Przeczystej Bogurodzicy


Rzeczywiście podróż z Wilna do Šeštokai, a potem przez Trakiszki do Warszawy Wschodniej jest dość przewidywalna. Siedzimy w przedziale, nasze rowery w dużym przestronnym wagonie (tak, całym rowerowym wagonie!). Rowerzystów jest sporo, poznajemy bardzo miłego pana, który samotnie jeździł po Litwie, niestety popsuły mu się w rowerze hamulce (jeżeli jakimś cudem Pan to czyta, pozdrawiamy :) i tak aż do Warszawy.. 
Tu już nic nie jest, tak jak być powinno. Pociąg TLK z Warszawy Wsch do Gdyni okazał się jedną wielką katastrofą i kpiną z pasażerów. Ile już gorzkich słów powiedziano o kolei? Za dużo, ograniczę się więc do krótkiej relacji z punktu widzenia rowerzysty. Na peronie nie uzyskaliśmy informacji, w którym miejscu składu będzie wagon rowerowy, tzn uzyskaliśmy takową informację, tylko jak się później okazało błędną. Dzięki temu w szaleńczym pędzie przez tłum wsiadających i wysiadających podróżnych goniliśmy po peronie za pierwszym wagonem, oznaczonym piktogramem z rowerem. Jedynie dzięki pomocy członków zapoznanej w pociągu grupy rowerowej bodajże z Poznania udało nam się zdążyć i wpakować rowery do środka. Stoimy w przejściu z rowerami, na korytarzu tłum, obrażona konduktorka fuka na nas, bo nie może przejść. Przedział rowerowy to słynne trzy haki w ciasnej kanciapie – oczywiście zajęte. Pociąg napchany do granic możliwości, jakby rozdawano na niego bilety za darmo, ale my szczęśliwi, ze w ogóle jesteśmy w środku. Na następnej stacji wysiadają 2 rowery, jeszcze trochę ekwilibrystyki i nasze wiszą zabezpieczone, a my.. ciśniemy się na korytarzu i tak przez następne 8 godzin. Późno w nocy zwalnia się trochę miejsca i mogę rozłożyć sobie karimatę na podłodze pod własnym rowerem i trochę pokimać. Rano o wpół do siódmej jesteśmy w Gdyni. 
Dzięki, PKP, za niezapomnianą podróż, dużo bardziej męczącą niż wszelkie rowerowe przeprawy... Do zobaczenia za rok!:)
Kowieńskie graffiti